Od soboty 22 lipca Zielona Góra jest na ustach całej Polski. Wszyscy słyszeli już o szkodliwych odpadach, które spłonęły w dzielnicy Przylep. I choć minie jeszcze trochę czasu, zanim odpowiednie służby oszacują wpływ tej katastrofy na środowisko naturalne, już dzisiaj rozgorzała dyskusja, jak doszło do tej tragedii? Okazuje się, że Przylep to tylko wierzchołek góry lodowej.
Wyobraźmy sobie sytuację, że ja i osoba, która właśnie czyta ten artykuł, zakładamy spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością z małym kapitałem zakładowym 5 000 zł. W tym przypadku najważniejszym jest fakt, że wspólnicy (ja i czytelnik) nie odpowiadają własnym prywatnym majątkiem za zobowiązania spółki (w przeciwieństwie do przedsiębiorców prowadzących jednoosobową). Po jej założeniu, występujemy o zgodę do starosty na składowanie odpadów w małej wsi Przylep. W złożonej dokumentacji bardzo ogólnikowo opisujemy rodzaj zwożonych odpadów doskonale wiedząc, że będą to substancje bardzo szkodliwe, ale też bardzo dochodowe. Zgodę taką otrzymujemy i zaczynamy zwozić tę truciznę, licząc jednocześnie miliony złotych, które ktoś nam za nią zapłaci. W międzyczasie mamy różnorakie kontrole, bo przecież mieszkańcy zaczynają się skarżyć na zawroty głowy, smród i inne niedogodności. Nic sobie z tego nie robimy, bo kontrole odpowiednich służb odkrywają, że właścicielem spółki jest bezdomny z dworca w Zielonej Górze, który nawet o tym nie wiedział, a spółka nie widnieje już w rejestrach sądowych. Osoby, które pociągały za sznurki – bawią się już na wczasach na Mauritiusie, Bali czy Zanzibarze.
Co dzieje się dalej? Polskie przepisy stanowią, że kiedy nie ma właściciela obiektu, właścicielem tego typu odpadów staje się lokalna jednostka samorządu terytorialnego. W tym przypadku urząd miasta Zielona Góra. Czyli spółka, która zarabiała na sprowadzeniu odpadów, nie zutylizowała ich, a problem spadł na miasto.
I tutaj zaczyna się nowy rozdział tej historii. Otóż stajemy się świadkami administracyjnego ping – ponga. Władze centralne zrzucają winę na szczebel lokalny. Lokalne władze rozkładają ręce i domagają się środków na likwidację składowiska od innych instytucji. Inne instytucje odmawiają tych środków, zasłaniając się po prostu ich brakiem. A zegar trującej bomby zegarowej tyka.
W końcu dochodzi do pożaru. Do atmosfery, gleby i wody dostają się substancje chemiczne, które Dmitrij Mendelejew posegregował elegancko w swojej słynnej tablicy. Wszyscy z zapartym tchem śledzą komunikaty sztabu kryzysowego i akcję ratowniczą, prowadzoną przez dzielnych strażaków PSP i OSP. W niedzielę nad ranem w końcu pojawia się komunikat, że pożar został opanowany. Wszyscy jesteśmy świadomi, że jego skutki będą odczuwalne pewnie przez wiele kolejnych lat.
W poniedziałek rozpoczynają się wzajemne oskarżenia, że winny jest były starosta, były wicestarosta, prezydent Zielonej Góry, PiS, Platforma Obywatelska, Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska, Rząd, Minister Klimatu i Środowiska, radni miasta klubu Zielona Razem, Premier i Niemcy (bo niby odpady pochodziły z Niemiec). Nikt tylko nie wspomina o osobach, które są odpowiedzialne za przywóz tych odpadów, które wzięły za to pieniądze! Czyli jak mawia stara mądrość ludowa – kowal zawinił, a cygana powiesili!
W 2021 r. odnotowano 424 miejsca porzucenia odpadów niebezpiecznych w kraju, przywożonych w ramach procederu opisanego powyżej. Według szacunków GIOŚ – koszt usunięcia i zgodnego z prawem unieszkodliwienia samych odpadów może wynosić nawet 1,3 mld zł, a należy mieć na uwadze szkody w środowisku wodno-glebowym, jakie z pewnością miały miejsce w wielu przypadkach, co dodatkowo zwiększa koszt likwidacji takiej „bomby ekologicznej”.
Przez 8 lat jesteśmy karmieni przesłaniem, że Polska wstaje z kolan. Mam jednak wrażenie, że polska ekologia ciągle na tych kolanach klęczy. Bo jak można nazwać przepisy, wg których podatnicy mają zapłacić za utylizację zwożonych nielegalnie odpadów? W sumie chyba nikogo nie dziwi fakt, że służby, które nie zauważyły spadającego rosyjskiego pocisku, nie potrafią skutecznie monitorować ruchu szkodliwych substancji w naszym kraju.
To był kolejny artykuł z serii „Pół żartem, pół serio”. Niestety – nic tutaj śmiesznego.
Arkadiusz Dąbrowski